Wednesday, January 16, 2013

Recenzja Łez

Przed nami mamy aluwia z kilkurocznych sedymentów noise’u, lo-fi a także elektroendemicznych i innych barbarzyńskich produkcji Mlamola. 



O Dreju bez wahania możemy powiedzieć, że poświęca się podmiotoobjektowi. Tworząc kolaże poetycznych interpretacji z warstwami zamkowej łupiny, anatomicznie rozcina Lublanę w jej szczegółach lirycznych. Wzniośle otacza i osacza spokojem, który przede wszystkim sączy się z nieugiętego słownego spacerowicza. 

Natychmiast po tym nas SHV wpycha w zwierzęco zaplanowane symulakrum chaosu. Im dłużej jesteśmy jego zakładnikami tym bardziej ulegamy sztokholmskiemu syndromowi. Drzewo poznania dobrego i jeszcze lepszego przedstawia, jako koronę drogowskazów okazałego wyboru górskich szlaków. Z tym nas uzależni od zachłannego zmieniania całej gromady butów trekkingowych o różnych piaskowych profilach. I nieustannie mamy wrażenie, że do olbrzymiego megalitu jest jeszcze naprawdę daleko. Nie. Od niego oddzielają na nas jedynie dwa wspaniałe ostańce, a potem jeszcze dwie przepaście. 



Labilni Sangvinik piastuje zaszczytną rolę gospodarza obu kompilacji. To wynika nie tylko z jego zawodowej, ale przede wszystkim społecznej odpowiedzialności. I dobrze. Jeśli mamy ująć jego cel, to jest to sprawdzenie wędrowców. Wdzieranie się w nich, aby odebrać usankcjonowane oznaki ich jestestwa i na nich zdradliwie zdrobnić garść tłustej gandzi. Jest jak dynamit podrasowany efektami (dźwiękowymi), którego boją się wybiglowani wybiglowańcy. Choć wydaje się wygrażać słuchaczowi robi to w sympatyczny a przy tym tatarsko nieprzewidywalny sposób. W ten sposób właśnie niejednokrotnie buduje swoje skomplikowane społeczności podmiotoidów.

Następny pracuś za seks-przyjaciółkę znalazł sobie soczyście zieloną modliszkę bezpiecznie zasuszoną w celulozowym archiwum i zakleszczoną między kolaże przymusu. Wstępny kurczowy kaszel Cimpricka jest najsłodszy. Być może to wcale nie jest kaszel. Dźwięk zmienia się w upojną i wzniosłą realizację. Z utworu ogłasza się niewątpliwa królowa potwornie zboczonych słownych tłumów zagnieżdżona, jak kosmiczny kokon w tej interpretacji. Aparatura im obojgu ulegle służy. Stół w studiu pokryła rosa. 

Delomozz w utworze Gnila pravila (Zgniłe zasady), jak dźwiękowy endemit przypełźnie na powierzchnię sedymentów. Wściekle naciąga cięciwę oczekiwania i hermetycznie uderza w tabernakulum percepcji. Północnok(o)reuje gęsto upychając elewator bodźców. W tajemniczym zanikaniu słusznie podejrzewamy zapowiedź nowych źródeł – różnorodnych: zmąconych i przeźroczystych, potulnych oraz dzikich. 

W drugim ataku Dnevni Amfibrah przemienia nasze prawie, że fatamorgiczne umiłowanie lo-fi prawdy w urzeczywistnioną harmonijną dźwiękość pochodzącą z trzech źródeł. Struny głosowe podczas zmieniania klawiszy wielokrotnie (do)ejakulują. To trio wiedzie romantyczny naturalizm od zwycięstwa do zwycięstwa. W słuchaczu natomiast umacnia wrażenie szacunku. Z nadmiarem.  

Drej z »rpcg minuto« (minuta rpcg) najpierw przyjemnie poszumi w chwale ponownego, ale tym razem oślepiającego retro powitania. Potem przez cięcia spuszcza porywy dziurkoidnych wiatrów, które szatańsko wstrząsają sieć naszej percepcji. Alfabetyzacja uszu z przepysznymi ciasteczkami.  

Twardy kawałek pełnoziarnistego megalitu, jakim jest For Flaker - to olbrzymi kęs. Jego potęga zstępuje ku nam z stopniującym się pomału toczeniem. Zielono-różowa metamorficzna masa, którą ugniatały ciśnienia XX wieku, a potem długo pozostawała w spokoju, dopóki w pewnym momencie nie wybuchła z pełną i udoskonalającą się prędkością. Niezliczona ilość przepaści, zniszczonych wybiegów dla owiec, podeptanego podszycia, które ponownie wykiełkuje z jeszcze większą gorliwością i zregenerowaniem. A na końcu – zdrzewienie na polanie. Utwór współgra jedynie w symbiozie z druidami. Ta zielono-różowa masa jest podobna tylko niektórym ze względu na swoją samowolę – Wielkiemu Aleksandru i innym podbójcom, najodważniejszym barbarzyńcom i najwytrzymalszym Wołochom. Hanibalowi. 

Gdyby FF-u nie towarzyszył słoneczny balsam spod pazurów Rambo Lo-fi, straciłby oba dzieła. Rambo, który zaczyna z wstydliwymi i w jakimś stopniu perwersyjnie upartymi piskami, podchwyci wyzwanie pragnienia zwycięstwa (co jest niemożliwe do osiągnięcia) albo chociaż podduszenia. Chce, co do grama odważyć półtonowca, który depcze mu po piętach. To ostatnie zresztą udaje mu się dość szybko, choć po kurczowym boju. Słoneczny balsam ogrzewa nasze policzki po śmierci czczonego starca Flakerja. Rambo naszą stratę pociesza z nektarem ze swoich kolektorów słonecznych. Kropla za kroplą. Promień za promieniem. Porównywanie oraz konfrontacja między Rambo a Rockym Balboą narastające w tym właśnie orkiestrowaniu przechodzi w przełomowe g/brzmienie. Rambo zostaje wpuszczony na wesoły ring pozostałych czarowników z początku tego nizinnego, zalesionego krążka. Megalit vs. balsam: 1:1 

Szlug.


Avtor: Hroszcz, zunanji oprezovalec iz Katowic!

1 comment:

drug ramses said...

Za recenzijo kompilacije Kapljice 1 - Solze, izšlo pri Mlamolu, se zahvaljujemo Hroszczu. Večna njemu slava. Prevod v slovenščino bode še ta teden!